Za oknem wciąż rozkwit lata, niekiedy znużenie promienną słonecznością, a w moim sercu duchowy wysiłek, żeby zachować napięcie, dzięki któremu wiara nie zwiędnie, nie podda się złowieszczej aurze szalejącej w teraźniejszości.
Naturalnie im dłużej żyję, tym bardziej odczuwam trud podążania za Chrystusem. Nie tylko z tej racji, że obecny czas wyraźnie nie sprzyja aurze religijnej (lecz kiedy było inaczej?), ale głównie z powodu własnej lekkomyślności, jeżeli chodzi o relację z Bogiem. Niby wszystko pozostaje w należytym porządku. Wykonuję w miarę możliwości powierzone mi zadania, staram się wypełniać zobowiązania wynikające z przyjętych święceń kapłańskich, zapewne garstka przyjaciół umacnia się moją obecnością i pracą. Mam więc prawo odczuwać pewnego rodzaju satysfakcję. Tymczasem dzieje się w moim sercu coś przedziwnego: trwa walka ukrytych sił.